top of page

"Mówienie o tym jest moim obowiązkiem" - rozmowa ze Stanisławą Celińską


Znamy ją jako aktorkę filmową i teatralną. Odkąd zajęła się muzyką, jej dwie płyty pokryły się platyną i złotem. „Chciałam ludziom przekazać rodzaj nadziei, pocieszenia.” O wiarygodności na scenie, o mówieniu głosem człowieka i o tym, że upadek może stać się czymś radosnym mówi Stanisława Celińska.

Daria Izworska: Sądząc po pani możliwościach wokalnych prezentowanych we wcześniejszych piosenkach, na płycie „Atramentowa...” nie pokazała pani wszystkiego, co potrafi. Odnoszę wrażenie, że tym razem nie staje pani na scenie ani w żadnej roli, ani jako Stanisława Celińska, ale jako każdy. Śpiewa Pani głosem człowieka. Stanisława Celińska: Bardzo mi się podoba to, co pani powiedziała i cieszę się, bo właśnie tak chciałam. Chciałam powiedzieć coś w imieniu człowieka, który ma swoje przeżycia, problemy i który może ze mną te piosenki zaśpiewać.

Co to znaczy mówić w imieniu człowieka? Przede wszystkim jest to prostota przeżyć i wyciszenie, żeby mówić o swoich sprawach szeptem, bez wykrzykiwania. Tak, jakby się komuś mówiło do ucha, chciało mu się zwierzyć ze swoich problemów. To wszystko jest bardzo intymne, nie na pokaz, nie ma w tym żadnej roli - jestem wtedy po prostu człowiekiem. Przed chwilą pewna pani przyszła do mnie bardzo zapłakana i powiedziała, że wyśpiewałam jej życie - to znaczy, że też się pod tym podpisuje. To jest niesamowite, to mi daje najwięcej radości. Właśnie to, co pani powiedziała – to jest to.


Powiedziała pani kiedyś, że najważniejszym jest znaleźć dla siebie rozmówcę. Dużą część życia spędziła pani na scenie. Czy znajduje pani rozmówcę wśród publiczności? Tak, oczywiście. Nie zawsze ta publiczność jest bardzo wychylona, ale jeżeli chodzi o utwory z "Atramentowej..." przeważnie jest ona wspaniała. Może to jest kwestia jakichś moich umiejętności – tego, że nawiązuję bezpośredni kontakt i ludzie czują się jak u siebie w domu. Widzą, że nikt się przed nimi nie popisuje, że nie jestem kimś obcym, raczej traktują mnie jak kogoś swojego. Tu wyjątkowo odczuwam z nimi kontakt, mam luksus tego, że słuchacz jest moim rozmówcą. Wiem, że mogę mu mówić o pewnych rzeczach, a on to przyjmie w sposób należyty.

Zrezygnowała pani z większości aktorskich ról by zająć się muzyką na „pełen etat”. Była w tym chęć powiedzenia czegoś w końcu we własnym imieniu? Tak. Tym bardziej, że radio, któremu podobał się sukces płyty „Atramentowa...” namówiło nas, abyśmy nagrali do niej suplement. Oczywiście ten suplement stanowi część utworów, które nie zmieściły się na pierwszej płycie, jednak wydawać płytę na której są trzy utwory byłoby śmieszne, więc nagraliśmy więcej piosenek. Z tego powodu, na „Atramentowej Suplemencie” są już moje teksty, napisałam coś, co bym chciała ludziom przekazać - rodzaj nadziei, pocieszenia. Jeszcze wiele tekstów czeka w szufladzie, bo zaczęłam dużo pisać. Mówię w nich o tym, co przeżyłam, czym się chcę podzielić - a ponieważ to przeżyłam i mam trochę lat, w związku z tym mam coś do powiedzenia. Kiedy zaczęłam pisać, to słowa same cisnęły mi się na usta i wychodziły spod pióra, jakby się otworzyła puszka pandory, jakby mi ktoś to dyktował. Czytałam pani wypowiedź, że podobnie jak większość aktorów, wychodziła pani na scenę, aby siebie polubić. Będąc już obytą artystką i mając swój bagaż doświadczeń, po co wchodzi pani na scenę dziś? Aby się dzielić i aby dawać świadectwo swojego ocalenia. Nie jestem ani moherem, ani nie należę do PiSu, ani nie ślęczę w kościele godzinami, natomiast rzeczywiście, Bóg mi pomógł i dlatego o tym mówię. Chcę zachęcić ludzi do modlitwy. To jest niesamowita rzecz, bo każdemu się może wydarzyć, co mnie się wydarzyło. Ja się tym dzielę, bo wiem, jak ciężką chorobą jest wszelkiego rodzaju uzależnienie - nie tylko od napojów, czy narkotyków, ale również chociażby od pracy, kiedy człowiek zapomina żeby po prostu żyć, o swojej rodzinie, o tym, co jest ważne. Zasuwa tylko jak nieprzytomny - to też jest niezdrowe i niewłaściwe. Jestem więc na scenie po to, aby się dzielić. Jest to dla mnie niezwykłe spotkanie z ludźmi, z muzyką i muzykami, które dużo mi daje. Jestem odpowiedzialna za wszystko od początku do końca, nie biorę udziału w czymś, pod czym mogę nie chcieć się podpisać, bo jest paskudne, obrzydliwe, mało humanitarne albo bez nadziei. Podpisuję się pod czymś, czego jestem pewna - jestem pewna muzyki Macieja Muraszko, jestem pewna tekstów. Wiem, że to, co robię ma wartość. Poznaję to też po tym, co do mnie ludzie mówią, kiedy przychodzą z płytami do podpisania. Rzeczywiście, sukces tego albumu jest niebywały i przekroczył moje marzenia, marzenia Macieja Muraszko i muzyków. Widocznie trafiłam w jakiś punkt w człowieku, co, jak się okazało, wywołuje oczyszczające łzy. To jest ważne, po to łzy są wymyślone.



Lata temu postanowiła pani ujawnić publicznie swoje doświadczenia związane z uzależnieniem od alkoholu. Teraz, zamiast jako wybitna artystka, widnieje pani w prasie jako aktorka, która wyszła z nałogu. Jak pani podchodzi do tego, że nacisk położony jest czasem głównie na ten jeden obszar pani życia? To zależy, różnie. Mam przecież mnóstwo różnych nagród i też „Atramentowa...” jest nagrodzona, nominowana do Fryderyka. Czasami mnie to drażni, mam tego dosyć i gdyby wyjście z nałogu było tylko i wyłącznie moją zasługą, nie chciałabym w ogóle o tym mówić. Ponieważ jednak wiem, że w tym jest rodzaj cudu - mówię o tym, aby złożyć świadectwo, ale nie robię tego znowu tak nagminnie. Wiem jednak, że dzięki moim doświadczeniom teksty, które śpiewam są wiarygodne i ja jestem osobą wiarygodną. Tutaj pomaga wiek i przeżycia. Kiedy ja coś takiego mówię - to się wierzy. W ten sposób mogę ludziom pomóc, właśnie przez teksty Muńka Staszczyka, czy przez mój tekst „Za małe serce”. Ludzie i tak będą mówić tak, jak będą chcieli. Oczywiście, za dużo klepać o tym nie trzeba, ale tak już jest z mediami, że się zawsze uczepią czegoś, co jest dla nich atrakcyjne. Raczej innych skandali nie wywołuję, w związku z tym mówią o moim uzależnieniu. Śpiewa pani utwory bardzo emocjonalne, osobiste i trudne, np. „Wielka Słota”. Czy nie stanowi to balastu i powrotu do doświadczeń, o których nie chce się pamiętać? Czasami oczywiście, chcę zapomnieć i zapominam. Czuję jednak, że mówić o tym jest moim obowiązkiem. Mówić, że nie sama jestem taka genialna aby wyjść z nałogu, ale jednak istnieje ta Opatrzność, która może pomóc. Upadek staje się wtedy czymś radosnym, bo przewartościowany i przepalony na dobro daje w rezultacie radość. Nie ważne jest to, że ktoś upadł - każdy może upaść. Ważne, żeby się podnieść. Kiedy o tym mówię, odczuwam rodzaj radości i triumfu. Oczywiście, są też inne tematy, ale ten okazuje się być potrzebny i ważny, bo problem uzależnienia kobiet jest ogromny i trudny. Kobieta uzależniona niesie dużą szkodę dla domu, gorszą chyba, niż kiedy jest to mężczyzna. Kobieta jest strażniczką ognia domowego i powinna tego ognia pilnować. Kiedy ona traci kontrolę, cała rodzina może legnąć w gruzach. Czy śpiewanie o tym mnie nie blokuje? Staram się, żeby mnie nie blokowało, ale jeżeli czasami sobie o tym przypominam – cóż, tak się zdarzyło. Często ludzie, którzy mieli jakiekolwiek nałogi nienawidzą potem tych, którzy są w nałogach. Mówią: „mnie to już nie dotyczy” i pluje się wtedy na kogoś, kto ma te problemy. Lepiej zawsze o tym pamiętać, że jednak tak ze mną było i starać się innym pomagać. Co jest dla pani takim „oknem, które płonie cały czas”? Mój dom, który sobie stworzyłam, moje dzieci, grono przyjaciół, którzy się pojawili i oczywiście moje dwie sunie, które tworzą ze mną fajną rodzinkę. Ale to okno jest czymś więcej – czymś, co płonie w środku. Staram się ten spokój, tę wiarę i to, co zyskałam nieść ze sobą gdziekolwiek jestem. To okno noszę w sercu od kiedy obrałam drogę dobra, prawdy i miłości, od kiedy udało mi się – powiem górnolotnie – zdeptać szatana przy boskiej pomocy. Od tamtej pory żyje mi się łatwiej. Mało tego, nawet czasami spełniają się moje marzenia za szybko i mówię: „Panie Boże, nie przesadzasz? Przecież ja dopiero co o to poprosiłam”. Można kroczyć drogą po jasnej albo po ciemnej stronie ulicy, dlatego namawiam ludzi do tego, żeby jednak porzucili tę ciemną. Dużo jest takich osób, biednych - co tu dużo mówić, uzależnionych od bardzo różnych rzeczy, zagubionych. Mówiłam już o tym, jak pewna pani płakała i mówiła, że wyśpiewałam jej życie i że bardzo płacze przy tej płycie. Ja mówię: „to chyba dobrze?” - „No tak, bo to jest ulga”. To jest ulga dla serca i trzeba się wypłakać, to jest ważne. Lubi pani sentencje. Jaka myśl towarzyszy pani, kiedy się budzi i stara sprostać kolejnemu dniu? Staram się przeżegnać, o ile nie zapomnę. Jest takie piękne powiedzenie, które usłyszałam od pani profesor Stanisława Perzanowska, słynna Matysiakowa, wielka aktorka, reżyser, dyrektor teatru - powiedzenie Michała Anioła: „Każdego dnia jedna kreska”. To znaczy, żeby każdego dnia coś przeżyć, coś stworzyć, postawić jedną kreskę na mapie swojego życia.

Daria Izworska

Wywiad przeprowadzony na potrzeby MiastoNS.pl

FOLLOW ME:

bottom of page