top of page

"Mamy w sobie trochę wariata" - wywiad z Kubą Kawalcem


„Scena to takie sanktuarium i konfesjonał” - o muzycznym striptizie i szczerości w tworzeniu, o artystycznym niewolnictwie i o tym, jak muzyka zmienia czlowieka - rozmowa z Kubą Kawalcem, wokalistą zespołu Happysad.


Daria Izworska: Zespół ma już piętnaście lat. Jak przez ten czas zmieniło się Wasze postrzeganie muzyki i postrzeganie siebie, jako artystów?


Kuba Kawalec: Jak sięgnąć wzrokiem, to nic nie jest takie, jak było kiedyś. Regularnie zaczęliśmy grać od 2004 roku, wcześniej, zanim wydaliśmy płytę, mieliśmy z dziesięć koncertów. Powiedzmy, że przez te piętnaście lat dokonała się, rzeczywiście, ogromna zmiana i nie mówię o samym świecie, w którym choćby internet... jest, a wtedy był w powijakach. Zmieniło się wszystko, cała cyfryzacja, sprzęt, ale też mówię o muzyce, o sztuce, o rozwoju tych kulturalnych dziedzin. Jedną rzeczą, która najmniej podlega zmianom, jest chęć tworzenia. To jest taka pierwotna cecha, która napędza to wszystko. Zmieniły się natomiast możliwości techniczne, nasze doświadczenie, nasze postrzeganie muzyki i przede wszystkim nasza świadomość tego, co robimy - bo nagrywając pierwszą płytę mówiliśmy o sobie, że jesteśmy zupełnie amatorskim zespołem i nie umiemy grać, i tak po prawdzie trochę było. Muzyka była dla nas środkiem, dzięki któremu mogliśmy opowiedzieć coś o sobie. Jedni umieją malować, inni pięknie piszą książki, inni piszą wiersze - a my się zajęliśmy muzyką i w tej przestrzeni naszą artystyczną chęć wyrażenia siebie umiejscawiamy. Również dożywając tej czterdziestki, też mamy inne spojrzenie na świat. Mamy rodziny, mamy dzieci, jesteśmy odpowiedzialni za coś w końcu - bo zawód muzyka nie daje jakiejś wielkiej odpowiedzialności. Obrośliśmy w historie i nasze i naszych znajomych - to daje doświadczenia emocjonalne potrzebne do tworzenia.


Co daje wam największą satysfakcję? W jakich momentach, pomimo zmęczenia i trudu, stwierdzacie „to jest to, co chcemy robić”?


Koncert jest tego potwierdzeniem. Myślę, że jakby koncerty kulały, gdyby nie przychodzili ludzie i gdyby to się nie bilansowało finansowo, to po pewnym czasie człowiek traci ochotę, wiarę w siebie i motywację do działania. Grać dalej przypominałoby czynność wariata, który chce któryś raz głową przebić ścianę. Pewnie nam jest łatwiej, bo ludzie rzeczywiście przychodzą, są ciekawi, co my zaprezentujemy - to daje motywację, a z drugiej strony wytwarza się coś takiego, jak bycie na czyichś oczekiwaniach. To jest troszeczkę jak taka obosieczna broń: wyrabiasz sobie jakąś publiczność, ale ta publiczność w pewnym momencie zaczyna czegoś oczekiwać. Dobrym położeniem zespołu wtedy jest, kiedy ma swoją publiczność, ale też ma swobodę, taki kredyt zaufania – że jednak to my jesteśmy dawcami tej muzyki, sztuki i to my mamy wolność. Wkładamy dużo energii i pracy, a to spełnienie najczęściej osiągamy na koncertach. Tak, że na tym koncercie chodzisz, jakbyś była po zjeździe na nartach - masz ogromną porcję endorfin, spełnione wewnątrz potrzeby i również poczucie spełnionego obowiązku artystycznego. To jest czysty moment, scena to takie sanktuarium i konfesjonał równocześnie.


Zwłaszcza, gdy śpiewa się o tak osobistych przeżyciach.


Tak, to jest taki striptiz - opowiadasz o sobie. Ja wiem, że są zespoły, dla których teksty piosenki są mniej ważne, liczy się zabawa. Nasze piosenki są w gruncie rzeczy wierszykami o tym naszym życiu, większość rzeczy przeżyliśmy sami na własnej skórze i nie da się od tego odciąć. Oczywiście, im starsze są piosenki, tym doklejenie się do materiału jest trudniejsze, ale są nowe utwory nasiąknięte teraźniejszością. One są takim motorem emocjonalnym.


Czym jest dla Ciebie muzyka i czy jest ona w stanie zmienić człowieka?


Tak, choć ja wolę w drugą stronę patrzeć, nie, że „co ta muzyka nie jest za dobro”. Ja akurat lubię bardzo muzykę. Lubię wnikać, lubię historie związane z muzykami, lubię wiedzieć, o czym śpiewa autor, przeżywam. Muzyka mi towarzyszy, jak jestem smutny, jak jestem zdołowany, ale też potrafi wyprowadzać dobrze z takich nastrojów, jak i dobrze wprowadza w doły. Jest jednak świetnym towarzyszem. Pytasz, czy może zmienić człowieka – oczywiście, że może. Ja mam wrażenie, że mnie muzyka zmieniła. Jak miałem piętnaście lat, byłem kompletnie nieczuły na muzykę. Mieszkałem w jednym pokoju z moim starszym bratem, który słuchał zespołów takich, jak Metallica, Iron Maiden - jakichś heavy metalowych utworów, które kompletnie do mnie nie docierały. Goście się drą i piłują na gitarach - to była dla mnie muzyka i to mnie trochę odstręczało. Jak poszedłem do liceum, poznałem Łukasza i wielu innych zupełnie ludzi, to nagle się okazało, że poza heavy metalem istnieje w ogóle jakaś muzyka! Zacząłem szukać swojej przestrzeni, poznałem choćby Nirvanę czy Boba Marleya - takie rzeczy, których też dzieciaki dzisiaj słuchają. Przez Łukasza poznałem Sonic Youth, poznałem amerykańską scenę niezależną, angielskie zespoły typu The Smiths i nagle poczułem, że ten świat muzyczny nie jest tylko agresywnym graniem. Pojawiły się jakieś emocje. Czuję, że mnie strasznie odmieniła muzyka wtedy, moja emocjonalność się bardzo zmieniła, poczułem też taką strukturę hormonalną u siebie, a muzyka temu towarzyszyła na poszczególnych etapach mojego życia. Ale też znam ludzi, dla których muzyka jest rzeczą obojętną. Jak leci w radiu, to jest spoko. Nie lubię swojego stylu życia nikomu narzucać. Jeżeli znajdziesz w życiu coś, co będziesz bardzo lubić, co będzie Cię inspirowało, choćby to było, nie wiem, robienie na drutach - ja to porównuję z muzyką. Akurat ja mam muzykę, też ogólnie sztukę, bo ja bardzo lubię filmy, bardzo lubię książki, jestem ciekawy różnych historii, przestrzeni emocji w tekstach, w tekście pisanym, w tekście mówionym. W jakimś momencie mojego życia stało się to dla mnie ważne. To było takie przeobrażenie.


Mówisz, że najlepsza muzyka powstaje z cierpienia. Czy była sytuacja, kiedy goniły Cię terminy i musiałeś coś szybko ułożyć, a jak na złość miałeś dobry humor?


To jest stare bluesowe przysłowie, że prawdziwy blues się rodzi w cierpieniu. Jest w tym dużo prawdy, chociaż to hasło może też w drugą stronę działać, blues jest już przesadnie smutny. Nigdy nie udawało mi się tworzyć, jeżeli miałem jakiś termin, jest to zawsze problematyczne. Dlatego staram się nie podejmować podobnych wyzwań, bo jeśli utwór ma wyjść dobrze - musi się stać naturalnie, stanowić jakiś przypływ myśli. Tego się nie da wywołać, bo o godzinie osiemnastej muszę coś napisać.


Nieraz artyści, zwłaszcza początkujący, są jednak uzależnieni od terminów.


No to my nie jesteśmy. (śmiech) Było raz tak, że kończyliśmy płytę "Mów mi dobrze" i strasznie byłem niezadowolony z tekstu jakiejś piosenki, chyba nawet "Mów mi dobrze". Cały czas mówiłem, że to nie jest to - i tu mieliśmy taką spinkę, że w zasadzie już kończyliśmy robić instrumenty, zaraz będziemy robić wokale, a ja bym nie chciał tego śpiewać, co napisałem, bo coś tam się nie kleiło, nie pasowało. Wtedy rzeczywiście walczyłem z czasem i jest to trochę, nie chcę powiedzieć wymęczone, bo zadowolony byłem ostatecznie z efektu, ale tu była taka spinka czasowa. Ale zdarzało się parę razy, kiedy ktoś mnie prosił, żebym napisał piosenkę i podsyłał utwór. Mówię: "spoko, bardzo chętnie chcę się zmierzyć z takim utworem". Zazwyczaj się to jednak kończyło jakimś strasznym fiaskiem, bo ja siedziałem nad tą piosenką, a to trochę nie moja melodia, trochę nie moja przestrzeń muzyczna. To, że mamy swój zespół i jesteśmy twórcami poruszającymi się w obszarze, który sami sobie konstruujemy, daje pewność, że wchodzimy w to cali. Dużo łatwiej jest się upić i wymyślić jakąś emocjonalną sferę, w której chcesz się poruszać. Nieraz sama muzyka, którą robisz, jest dawczynią tekstu, bo tworzy taką emocję i historię, którą sobie wyobrażasz i zaczynasz ją opowiadać. Kiedy od kogoś dostajesz muzykę, to jakaś inżynieria wchodzi w tworzenie, a słabymi jesteśmy inżynierami.


Mówisz, że artysta, który się boi, co powiedzą ludzie, jest niewolnikiem. Gdzie jest granica między artystycznym niewolnictwem, a dbałością o publiczność, czyli o tych, którzy dają Wam przysłowiowy chleb?


Tu jest dosyć duży problem, bo tak, jak mówiłem, zawód artysty, w cudzysłowie, bo też nie wolno tym słowem szafować, jest w gruncie rzeczy namaszczony czymś takim, jak absolutna wolność. Masz jakiś swój zbiór wspomnień, swoje życie, swoje emocje, swoje patrzenie na świat i powinno być zabronione mówić to, co ktoś chce usłyszeć! To jest sprzeczne w ogóle z ideą sztuki. To Ty jesteś dawcą sztuki i to Ty jesteś z tego rozliczana. Jeżeli nagram kiepską płytę, to mogę powiedzieć: „No dobra, nagrałem taką bo taką chcieliście, ludzie, to się odczepcie”? Nie mogę. Całym sobą i całym swoim doświadczeniem i umiejętnościami, wizją i charakterem odpowiadam za to, co tworzę. To jest jedyna moja odpowiedzialność. Twórca przestaje być chyba twórcą w momencie, kiedy zastanawia się, czy ten utwór spełnia jakieś tam kryteria, czy to się spodoba temu czy temu. Zaczyna myśleć jak ktoś, kto ma jakiegoś zwierzchnika, a artysta nie może mieć zwierzchnika, choćby publiczność nie wiem jak była ważna. Bo jest ważna, bo daje, rzeczywiście, jak powiedziałaś, chleb, ale jeżeli chcesz być ze sobą szczera, to kiedy publiczność przestaje przychodzić, żeby Cię słuchać, znaczy, że masz złe piosenki. Trudno - trzeba się jakoś pogodzić ze sobą, ale przynajmniej jesteś szczera. A nie: „No dobra, przestają ludzie przychodzić, no to grajmy coś innego”. Ja sobie tego nie wyobrażam: przychodzi mniej ludzi na koncerty, to co? Mam nagle zacząć grać reggae? To jest problem, bo jeżeli produkt, który tworzysz - piosenka jest produktem, jak by nie było - jest w 100% Twój i Ty odpowiadasz za zawarte emocje i jesteś pewna tego, że tak to chciałaś nagrać, wtedy można powiedzieć, że to jest Twoje dzieło. Inaczej, jeżeli kogoś słuchasz, jeżeli masz jakiś wyznacznik, jeżeli ktoś Ci podaje jakiś schemat... to nie na tym polega. Moim marzeniem jest nie trzymać się żadnego gatunku tak, cały czas niespodzianką było to, co wydamy. Sztuka jest taką ucieczką od monotonności, od powtarzalności - to jest chyba sztuka.


Często publiczność bardzo emocjonalnie odbiera Wasze utwory, szczególnie te z ostatniej płyty. Czy doświadczacie sytuacji, że ktoś płacze na koncertach?


Tak, to się zdarza i jest bardzo wzruszające. Trochę biomy się tego, czy my nie jesteśmy aż za bardzo... bo nie chcę tutaj mówić o nadwrażliwości, bo nadwrażliwość jest czymś obleśnym i strasznym. To jest granie na takich strunach, że zaczynasz śpiewać o swoich dzieciach... kurde, nie wolno przegiąć i tego się właśnie boimy - żebyśmy nie przegięli. Jesteśmy coraz bardziej dojrzałymi ludźmi i muzykami i w coraz bardziej dojrzałe rejony muzyczne i nostalgiczne uderzamy. Musimy się sami pilnować, żeby nie przejść na taka nadwrażliwą stronę. Stąd też gramy utwory skrajnie inne, niż klimat płyty. Dlatego piosenka "Są momenty takie" wygląda tak, a nie inaczej, choć mieliśmy na początku pomysł, żeby ją w ogóle zdołować. Pilnujemy się, żeby nie przegiąć, bo to też nie byłoby do końca szczere – w końcu nie jesteśmy takimi neurotycznymi typami, co siedzą i tylko się dołują. Mamy w sobie dużo wariata i takich niegrzecznych chłopaków i też nie chcielibyśmy przejść na stronę strasznego doła. Oczywiście, spotykamy się z tym, że nasze piosenki są bardzo emocjonalnie odbierane, ale to jest dobre zjawisko, daje nam pewność siebie. Wolimy, gdy ktoś płacze, niż gdy ktoś się śmieje albo poguje przy jakichś wolniejszych piosenkach - na to się trudniej patrzy.


Waszą muzykę nieczęsto słyszy się w radiu. Świadomość, że słuchają was ludzie, siłą rzeczy, bardziej świadomi swoich preferencji muzycznych, co Wam ona daje?


Rozumiem Twoje pytanie, bo część ludzi dzieli świat na taką poważniejsza publikę i niepoważną. Z drugiej strony, dla takiego już bardzo wysmakowanego Borcysia, zespół Happysad jest w ogóle jakąś chorobą gatunku muzycznego. Można więc też przegiąć w drugą stronę, dlatego unikam takich podziałów, one nie są dobre. Ja bym chciał, żeby ludzie słuchali naszej muzyki, zdaję sobie sprawę, że jest też mnóstwo śmieciowej muzyki, której bym chciał, żeby ludzie nie słuchali. Z drugiej strony to, że nas słuchają ludzie bardziej wyrobieni, daje mi poczucie jakieś wyższości. Cieszę się ze stanu aktualnego. Przychodzą do nas na koncert. To jest najwyższa forma wdzięczności za to, że jesteś artystą – ktoś płaci za koncert. Zdaję sobie sprawę, że są od nas zespoły sto razy lepsze, sto razy bardziej wyrobione muzycznie, ale zdaję sobie sprawę, że są zespoły sto razy grosze i mniej wyrobione. Jakoś mnie to nie zajmuje, to nie jest źródłem moich przemyśleń.


W piosence „Nic nie zmieniać” zobrazowana jest polska rzeczywistość odbiegająca od ideału, natomiast w „Smutnych ludziach” pozornie niczego tu do szczęścia nie brakuje. Co się w Polsce zmieniło w czasie pomiędzy powstaniem tych dwóch utworów?


To są dwie różne piosenki tak naprawdę. Ja nie lubię tłumaczyć tekstów i mówić, co autor miał na myśli. Piosenka „Nic nie zmieniać” była na "Ciepło/zimno" - nieduży okres czasu dzieli te dwa utwory. Lubię rozkminki, a moje wnioski socjologiczne, mój obraz człowieka czasów teraźniejszych nie jest optymistyczną wizją. Mam poczucie, że się strasznie kotłuje, że gdzieś pod spodem zaczyna wrzeć. Jestem zwolennikiem teorii, że idzie jakaś wielka wojna, że jest tyle niepokoju, nienawiści w ludziach, zawzięcia i różnic, już nie mówię kulturowych, bo to akurat bardzo widoczne, ale wejdźmy choćby do internetu - tam się kotłuje! Czy rozmawiasz o polityce, czy o sporcie, czy o, nie daj Boże, religii - ciężko jest mieć jakiś własny sąd, żeby się nie narazić komuś i nie wywołać jakiejś burzy. To mnie najbardziej niepokoi. Natomiast lubię te czasy w których żyjemy teraz, ten internet, tą wolność. Już nie jesteśmy ograniczeni tylko do telewizji i do tego jednego speakera, teraz masz absolutną wolność - możesz sobie wybrać źródło informacji, możesz sobie nie wybierać źródeł informacji, nie mieć telewizora. Jak chcesz, możesz nie mieć internetu, możesz zająć się baloniarstwem, spadać na spadochronie, możesz zająć się wspinaczką górską - masz szeroką gamę możliwości w porównaniu choćby do czasów, kiedy ja miałem dwadzieścia lat. Tych możliwości było sto razy mniej, dlatego lubię te czasy. Natomiast coś się stało z tym społeczeństwem, że tak się poróżniło. Jest maksymalnie dużo różnic religijnych, światopoglądowych, kulturowych, czy politycznych i ciężko jest znaleźć grupę, w której można spokojnie porozmawiać nie złoszcząc nikogo. Na tym etapie rozpadają się znajomości i, kurcze, trochę mnie to martwi. To też często piosenkach się pojawia. Mogę spokojnie powiedzieć, że nie wstydzę się swoich poglądów, ale zdaję sobie sprawę z tego, że one mogą być dla kogoś radykalne. Inne postawy ludzi są dla mnie radykalne, ten radykalizm jest płynny - zależy od punktu siedzenia. Martwi mnie, że swoboda rozmów religijno-polityczno-kulturowych nie jest już tak duża, jak kiedyś. Teraz wiele ludzi ma na tym punkcie bzika.


Zestawiając obraz miłości z jednej z wcześniejszych Waszych piosenek pt.”Długa droga w dół” z „Ciała detalami” z ostatniej płyty, odnosi się wrażenie, że człowiek najpierw cierpi z powodu niespełnionej, a później wypalonej miłości. Gdzie jest czas, gdy jest się w tym kochaniu spełnionym? Jest taki moment?


Zakładam, że jest, każdy powinien do niego dążyć. Miłość jest rzeczą romantyczną. Jest jakiś ideał, do którego wszyscy dążą, ale jest on nieosiągalny, bo w życiu trzeba być nastawionym na porażki i różnice zdań ze wszystkich stron. Ten ideał to jest taki punkcik na horyzoncie. To jest romantyczne, bo każdy to sobie jakoś po swojemu wyobraża. Przede wszystkim, postrzeganie miłości w wieku dwudziestu lat różni się od postrzegania miłości w wieku czterdziestu lat. Nosisz już bagaż doświadczeń w momencie, kiedy masz dzieci. Masz już za sobą rozstania, zdrady, jakieś osoby trzecie, jakieś ciała obce. Wtedy miłość to jest dynamiczny układ, zupełnie inaczej na to patrzysz. Ten idealizm się trochę wypala im dalej jesteś w las i wchodzi takie myślenie bardziej prozaiczne. Trzeba mieć jednak cały czas coś, do czego chce się dojść, bo to jest siłą napędową. Nie chodzi koniecznie o miłość, ale trzeba mieć cel w życiu, choćby zawodowy.

Słuchając Waszych płyt odnosi się wrażenie, że to kronika Waszego życia, widać pewną ewolucję.


Bo tak jest. To jest pamiętnik, gdzie są zapiski z naszego życia. Ja nie słucham tych płyt, bo to mi przychodzi z dużym trudem, ale jak usłyszę gdzieś jakąś piosenkę, to mi się od razu


przypomina moment : "Jezu, to było wtedy..." - jest tak, jak kiedy otwierasz album ze zdjęciami. Twój mózg zaczyna być napędzany przez jakiś procesor czasowy i przenosisz się w przeszłość. Piosenki to są takie fotografie, widokówki z życia.


Ostatnia płyta wyszła dwa lata temu. Pracujecie nad czymś teraz?


Pracujemy. Bardzo byśmy chcieli już coś wydać. Mamy dużo, strasznie dużo piosenek, bardzo się cieszę że jeszcze tak jest. Powoli sobie zdajemy sprawę, że już przekraczamy próg - nie ma to nic wspólnego z żadnym kryzysem wieku średniego - i nasz zespół powoli staje się eksponatem muzealnym. Całą tą ścieżkę, którą mieliśmy do przejścia, już przeszliśmy i drugi raz nie przejdziemy. Teraz jesteśmy taką, z punktu widzenia modelu ekonomicznego, spadającą gwiazdą. Już wchodzą młode zespoły i jest pełno nowej, interesującej muzyki. Wiemy, że będziemy już bardziej towarzyszącym zespołem i raczej z ciekawości, „co tam wydali”, ludzie będą po nas sięgać, nie będziemy już żadnym odkryciem. Ale spokojnie, jesteśmy chyba na to przygotowani.


Dzięki wielkie.


Proszę bardzo.

Wywiad przeprowadzony dla miastons.pl

FOLLOW ME:

bottom of page